Spojrzałam na budynek poczty
Pan Bóg w moim życiu nie zajmował wiele miejsca. Praktycznie prawie Go tam nie było. Wprawdzie moi rodzice dopilnowali, żebym przyjęła trzy najważniejsze Sakramenty czyniące ze mnie katoliczkę, ale niewiele rozumiałam z tego, czym tak naprawdę są. Chodzenie na religię zawsze było dla mnie ciężarem, a więc gdy byłam już w technikum z rzadka pokazywałam się na katechezie. Czasami szłam ze względu na moją najbliższą koleżankę. Nie było też we mnie zbytniego pragnienia modlitwy. Niekiedy tylko, po drodze do szkoły, wstępowałam na chwilę do kościoła. Natomiast na niedzielną Mszę Świętą i do spowiedzi chodziłam sporadycznie.
Nie znałam prawie żadnych formuł modlitewnych. Nie potrafiłam odmawiać Różańca. Czasami modliłam się do Matki Bożej, ale własnymi słowami. Z „gotowych” modlitw najbardziej przypadły mi do gustu te, o których mówił nasz Ojciec Katecheta (akurat wtedy byłam na religii) – akt strzelisty: „Jezu ufam Tobie” i „Zdrowaś Mario” odmawiane dziesięć razy na palcach rąk trzymanych w kieszeniach. Nad moim łóżkiem wisiał tylko jeden malutki obrazek Jezusa Miłosiernego – pamiątka od jakiegoś księdza chodzącego po kolędzie. Z Pisma Świętego czytałam tylko te fragmenty, które były potrzebne do zaliczenia religii i otrzymania świadectwa końcowego, a mój stosunek do Kościoła i księży był typowy dla wierzącego i niepraktykującego katolika – krytykancki i plotkarski.
Po maturze znalazłam dobrą pracę. Miałam własne pieniądze, więc finansowo byłam niezależna od rodziców. Wolny czas spędzałam z przyjaciółmi i znajomymi. I jak to się mówi – było fajnie. Kiedyś po pracy, idąc jedną z przemyskich ulic w kierunku dworca kolejowego, zaczęłam się zastanawiać nad sobą, nad tym co robię…
Było piękne, słoneczne majowe popołudnie (kilka minut po godzinie 15), a we mnie zero radości. W sercu poczułam ogromną pustkę. W moim wieku – myślałam – bracia mieli już żony i dzieci, mieli jakiś cel w życiu, a ja?… Nic za mną, nic przede mną. I właśnie wtedy, odrywając wzrok od szarych, jak moje myśli płytek chodnika, spojrzałam na budynek poczty po drugiej stronie ulicy. Nagle zaświtała mi prawie szalona myśl: napiszę do różnych zgromadzeń zakonnych, wybiorę jakieś i pójdę do zakonu. Nie miałam zielonego pojęcia na czym polega takie życie, ale jechałam do domu napełniona niesamowitą radością.
Wyciągnęłam z szafy cały stos ulotek z informacjami o zakonach. Przywiozłam je z Częstochowy. Całą klasą pojechaliśmy na Jasną Górę przed maturą. Usiadłyśmy z koleżanką – zupełnie nieświadomie – na schodkach Jasnogórskiego Ośrodka Powołaniowego i jakaś siostra zaprosiła nas do jego wnętrza. Dla żartu wzięłyśmy po jednej ulotce ze wszystkich zgromadzeń. W domu rzuciłam je w kąt szafy i przeleżały tam trzy lata. Wybrałam kilkanaście adresów i wysłałam listy. Nie wiedząc jeszcze czy siostry mnie przyjmą, w pracy złożyłam prośbę o zwolnienie. Moje życie zaczęło się zmieniać. Kupiłam sobie Biblię, czytałam ją w każdej wolnej chwili. Poszłam do spowiedzi i zaczęłam regularnie chodzić do kościoła. Pan Jezus nagle stał się Kimś najważniejszym na świecie. Wszędzie Go było pełno: w moich myślach, w sercu, w głębi duszy.
Kiedy nadeszły odpowiedzi z zakonów, wybrałam jeden (habitowy) i miałam tam pojechać, żeby się zapoznać. W dniu wyjazdu, w Jarosławiu, spotkałam koleżankę z pracy. Zapytała mnie dlaczego się zwalniam. Powiedziałam, że chcę wyjechać. Gdy wymieniłam miejscowość, domyśliła się, że do zakonu. Była tam na rekolekcjach. Odradzała mi wyjazd. „Tu w Jarosławiu – mówiła – są świetne siostry. Nie noszą habitów mogą swobodnie działać wśród ludzi i ewangelizować ich nawet w pociągu”. Dałam się przekonać. Wieczorem poszłyśmy tam razem. Tak poznałam Siostry Wspomożycielki.
Ale ta dziewczyna zapoznała mnie również ze swoim kolegą, w którym, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, zakochałam się „bez pamięci”. Po prostu tragedia. Był to człowiek, w którym upatrywałam jakby ucieleśnienie wszystkich moich marzeń o przyszłym mężu, a jednocześnie Pan Jezus dopominał się o wypełnienie danego Mu słowa. Było mi bardzo ciężko, nie wiedziałam co robić.
W końcu zdecydowałam, że jednak zostanę z tym chłopcem. Moja rodzina odetchnęła z ulgą. Jednak ta „idylla we dwoje” szybko się skończyła. Zerwaliśmy ze sobą i w ten sposób zostałam bez pracy, bez chłopaka i niestety… już bez chęci wstąpienia do zakonu. Pozostała mi jednak łaska nawrócenia – bliskość Boga, stały kontakt z kościołem i z Siostrami. Wkrótce znalazłam nową pracę. Zarabiałam trzy razy więcej niż w poprzedniej i nie musiałam dojeżdżać. Złożyłam dokumenty na studia zaoczne i zaczęłam chodzić z innym chłopakiem. Miałam wszystko. Powinnam być szczęśliwa, ale w moim sercu była tylko bolesna pustka.
Na szczęście, po kilku miesiącach, Pan Jezus jeszcze raz się o mnie upomniał. Tym razem słowami jednej z Sióstr. „Wiesz co – powiedziała – On i tak długo na ciebie czeka”. Nie chciałam sprawdzać, czy czekałby jeszcze dłużej. To było drugie i wiedziałam, że ostatnie zaproszenie.
s. Anna